2011-07-24

Fretkowa tęsknota

Staramy się nie zostawiać naszych futrzaków na dłużej niż to konieczne. Ba, mamy nawet wyrzuty sumienia, kiedy nie wracamy po pracy od razu do domu tylko szwendamy się po mieście i coś załatwiamy, a w domu jesteśmy później niż o 19 - bo nasze fretki są nauczone, że żarełko ląduje w miskach o 7 rano i potem o 19.
Jednak my, jak to my, powsinogi nie umiemy usiedzieć na miejscu. Tam, gdzie możemy, bierzemy zwierzaki ze sobą, ale czasami nie możemy - wtedy ratuje nas ciocia Jaga, która opiekuje się potworami wzorowo. Bywają też takie sytuacje, kiedy nie ma nas, a i ciocia ma swoje plany i futrzaki muszą zostać same. Granica to 36 godzin, tyle są w stanie przeżyć same. Przynajmniej chłopaki, Chwili jeszcze na tak długo z nimi nie zostawialiśmy. Aż do wczoraj.
Co się działo w domu - trudno stwierdzić, łatwo na pewno nie było, ponieważ po powrocie zastaliśmy (oczywiście wszystko ze szczerej tęsknoty - nie wiemy tylko za nami czy za mięsiwem):
stłuczoną szklankę, którą nieopatrznie zostawiłam na biurku - jak one się na biurko dostały to ich słodka tajemnica;
puste kuwety, ale za to wszystko, co powinno być w środku, było na zewnątrz, tuż obok - wiadomo w rozumieniu fretkowym metr od kuwety to nadal kuweta;
rozgrzebaną na pół kuchni suchą karmę - chyba szukały mięcha i coś kazało im kopać w misce z suchym w poszukiwaniu wołowinki;
a w łaziemce... potarganych 5 rolek papieru toaletowego - długiego, z potrójnymi warstwami - domyślamy się że milion kocyków i poduszek, które są wszędzie, nie wystarczyły im i umościć sobie musiały caluteńką podłogę w łazience.

Z wielką radością rzuciły się na nasze bagaże, świeże mięsko i na nas (dokładnie w tej kolejności) - a teraz gdzieś się pochowały i smacznie śpią.

2011-07-20

Mission impossible - rozmrażanie lodówki z fretkami

Lodówce się już zbierało od jakiegoś czasu, tylko ciężko było znaleźć taki urywek czasu, żeby w zamrażalniku nie zalegały pudełka z jadłem dla potworów. W końcu się udało i machineria została odłączona od prądu, drzwi otwarte, półki wyciągnięte i umyte.
A wtedy się zaczęło.
Trzy pocieszne stwory wmaszerowały do zamrażalnika (który oczywiście zawsze je pociągał, bo przecież jest to Miejsce-Z-Którego-Jest-Jedzenie) i nijak nie dawały się z niego wyciągnąć - ani prośbą, ani groźbą. A to kładły się na pokrytych grubą warstwą lodu metalowych prętach (?), a to drapały lód, a potem ze zdziwieniem odkrywały że:
a) mają zimne łapki,
b) coś zimnego na nie spada,
c) nigdzie nie ma mięcha!
Oczywiście mimo tych przeciwności i zaskakujących odkryć nie podjęły decyzji o wycofaniu - wręcz przeciwnie, co jednego egzemplarza udało mi się spacyfikować jakąś łapówką, dwa pozostałe były nieprzekupne, jak w końcu i je udawało się namówić na cieplejsze miejsce, wracał ten pierwszy. I tak ciągle, ciągle i ciągle.
Poskutkowało zostawienie ich samym sobie - w końcu jeśli nikt nad nimi nie stoi, nie smęci i nie zrzędzi i jeśli wszystko wolno, a na dodatek jest zimno i mokro, to może lepiej przyjść do człowieka trochę się poprzytulać, osuszyć sierść, a potem zawinąć się gdzieś i spokojnie chrapać.

A tu dokumentacja filmowa z całego tego zamieszania:

2011-07-05

Trzy fretki i człowiek. Wakacje.

Tak się tegorocznie poskładało, że wakacje spędziliśmy osobno. Znaczy się człowieki, bo zwierzaki przypadły w udziale mojej skromnej osobie, a to ze względu na to, iż mój wyjazd był krótszy, pobyt bliżej od miejsca zamieszkania i warunki już znane, a domek zarezerwowany na pobyt z futrzakami.
Plan wyjazdu , który sobie umyśliłam, był genialny w swej prostocie. Pobudka o 7 rano, dokończenie pakowania akcesoriów fretkowych, zniesienie wszystkiego do autka, poranna przebieżka z fretami, zmęczenie ich tą przebieżką, spokojna podróż w rejony Międzyrzecza. Plan pokrzyżowała wstrętna pogoda, a raczej jej przedstawicielka w postaci mega nawałnicy, która przeszła nad Wrockiem (tak myślałam, nie potwierdził tego jednak kolega, z którym jechałam, nawałnica przeszła bezczelnie tylko nad naszym osiedlem). Spać przed podróżą maluchom nie dałam, patrzyliśmy przez balkon na padające krople, a futrzaki z całych sił starały się przesadzać w kwiatki na balkonie, w czym ja im notorycznie przeszkadzałam. W końcu się spakowaliśmy i pojechaliśmy.
Podróż na szczęście minęła bez większych ekscesów, maluchy siedziały/spały/rozciągały się w kontenerkach - oczywiście po przyjeździe należało kontenerki dokładnie wyczyścić, ale było to wliczone w koszty podróży.
Urlop miałam dość intensywny, zatem maluchy podobnie intensywnie go przeżywały.
Już o czwartej rano jakiś egzemplarz przebiegał mi po twarzy, albo gryzł mnie (delikatnie) w ucho, albo szamotał się z moimi włosami. Ja się budziłam, a wtedy one grzecznie ładowały się:
numer 1 - na kołdrze w zgięciu kolan
numer 2 - właził do poszwy i gdzieś się mościł
numer 3 - układał się na włosach albo tuż obok mego krzyża.
Spaliście kiedyś tak unieruchomieni? Nie polecam, żadne to spanie, choć fretom pasowało jak ulał, bo przesypiały tak ze 2 godz. czego o mnie powiedzieć nie można.
Przed ósmą w ich miskach lądowało mięcho (o ile wcześniej wyjęłam je z lodówy, która chłodziła cała niczym zamrażarka), sama szłam na śniadanie. Po śniadaniu zapinałam szelki i szliśmy na poranny spacerek, nigdy z całą trójką, zwykle któreś zwierzę marudziło. Potem miały dzień dla siebie, a ja pod wodę. Dopiero wieczorem na nowo się spotykaliśmy - mięcho do misek i wieczorny dłuuuuugi spacer.
Zasypialiśmy razem - frety właziły pod kołdrę, albo leżały na niej, albo pod kocyk tuż obok. I tak smacznie spaliśmy do czwartej :)

UPDATE 1
Ostatniego dnia Chwila wystąpiła w roli chodzącego patyka. A było to tak:
Na kurs przyjechał Norbert z dwoma (a raczej dwiema) border colie. Psiaki szalały aż miło, aportowały, skakały, patrzyły na człowieka i kijek, na kijek i na człowieka, aż się w końcu któryś zlitował. Obrazek był tym bardziej pocieszny, że za rzuconym kijkiem biegły obie panny, ale tylko starsza go przynosiła i kładła, spojrzenie a la kot ze Shreka zostawiała młodszej. Aż tu nagle pojawiam się ja i fretka. Starsza sunia udaje, że nic jej nie obchodzimy i ona teraz-będzie-spoglądać-na-nurkującego-pana, a za to młodsza dała pełen popis. Nie wiedziała czy to zwierz, czy może kijek, ale skoro kijek to dlaczego ucieka, na wszelki wypadek ona też ucieknie. Albo nie, przybiegnie i zamerda ogonem. Alboooo może zaszczeka i pogoni trochę ten chodzący kijek. Chwila najpierw się stresowała, naszczotkowała ogon i zwiała pod łódkę, a potem drażniła psinę uciekając jej sprzed nosa. Obie dziewczyny - muszę przyznać - zachowywały od siebie bezpieczny dystans, choć oczywiście pod ciągłym nadzorem.

UPDATE 2
Foto - dużo ludzi i dużo fretów. Okazało się, że nasi Muszkieterowie, to potężne potwory, nawet Chwila, która wydawała nam się filigranową malutką fretunią. Hmmm, co my im robimy ;)