2007-06-30

30 czerwca - Brawo maluchy!

Mam senne widziadła od kiedy są z nami fretki. Ciągle mi się wydaje, że wyszły z klatki, przyszły do sypialni (chyba przez ścianę, albo za pomocą teleportacji) i buszują nam po łóżku. Budzę się w środku nocy, szukam ich, chodzę po całym (na szczęście niedużym) pokoju, ba zdarza mi się nawet dyskutować z Luźnym, wmawiać mu, że nie śpię i zapalać światło, by udowodnić, że mam rację. Otóż racji nie mam, o czym dowiaduję się w momencie, kiedy o 3 nad ranem świecę sobie prosto w oczy (uprzedzony Luźny wcześniej kładzie sobie poduszkę na głowę).

Ale dziś w nocy było inaczej. To znaczy zwidy miałam jak zwykle. Tylko, że dziś klatka nie została zamknięta od góry - trochę specjalnie, trochę przez zapomnienie. To znaczy planowaliśmy wypróbować freciszony, ale trochę nam to z głowy wypadło, więc normalne wejście zostało zaryglowane, ale o górze zapomnieliśmy.

Nad ranem słyszę stukanie, szuranie, turlanie i popiskiwanie. Hmm niby wszystko się zgadza, oprócz turlania, bo one nie mają nic w klatce, co by się do turlania nadawało. Wychodzę, a maluchy buszują po pokoju i nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi. Szybko przeleciałam krecim wzrokiem po pokoju - nie no wszystko jest raczej na swoim miejscu, więc uznałam, że mogą sobie biegać, właściwie to jest 7 więc zwykle o tej porze wstają. Poszłam spać. Za chwilę wyleciałam z łóżka, bo sobie uprzytomniłam, że one to chyba nie potrafią z powrotem wejść do klatki, gdzie mają zamknięte pićku i jedzenie. I tak ich zostawiłam.

Wstaliśmy po paru godzinach - mieszkanie nadal całe, tylko 2 nietrafione gówienka, całkiem nieźle. W ciągu dnia jeszcze wybyliśmy na kilka godzin, a że nie chcieliśmy budzić chłopaków, którzy się zdrzemnęli na balkonie, postanowiliśmy zaryzykować i zostawić ich jeszcze na chwilę samych. Kiedy wracaliśmy uprzytomniłam sobie, że właściwie to zostawiliśmy ich w dopiero posprzątanym mieszkaniu i że spodziewać możemy się w zasadzie wszystkiego.

Otwieramy z niepokojem drzwi, wymyślając, co też maluchom mogło przyjść do głowy i co widzimy? Dwa małe ziewające potwory, które sobie leżą w klatce na swojej poszewce i patrzą na nas jakby się normalnie stęskniły. A w domu tylko ściągnięta z kanapy kapa świadczyła o tym, że tak spokojnie to tych kilku godzin nie spędzili.

Od dziś mamy wolne fretki.

2007-06-20

Magister inżynier rolnictwa vs. fretki

Odwiedziła nas wczoraj moja sister, jak wiadomo absolwentka wrocławskiej AR (ups, pardon, Uniwersytetu Przyrodniczego, choć w jej czasach była to poczciwa Akademia). Podjechała swą bryką po mnie do pracy. Ledwo wsiadłam i zaczęłam sięgać po pasy jak wypaliła:
- Ale fretki będą zamknięte?
- Ależ skąd! - odpowiedziałam szybko zapinając te pasy, żeby mnie z samochodu nie wywaliła - nie mogę im tego zrobić, one są stworzone do życia na wolności i nie zniosą siedzenia w klatce, kiedy będziemy w domu.
- No to ja będę siedzieć na balkonie - rezolutnie powiedziała siostra.
- One na balkon już się dostają i nawet włażą na skrzynki [takie do siedzenia] - dodałam tonem jakbym już to opowiadała po raz setny.
- O nie. To gdzie ja się podzieję.
- Hmm wymyślimy coś - ja na to, oczywiście bez najmniejszego pomysłu, za to ze świętym przeświadczeniem, że ona tylko tak żartuje.

W chałupie oczywiście pierwsze co, to uwolnić maluchy. Na szczęście ciotka została zignorowana. Stoimy więc, gadamy, ja bezskutecznie usiłują wstawiam pięć garnków na cztery palniki, w końcu siora poszła do łazienki.
Oho, to był znak! Łazienka to miejsce zakazane, nie można więc przegapić żadnej okazji, żeby się tam dostać. Fretki już się tam skierowały z drugiego końca pokoju i zamierzały przypuścić atak. Przy okazji namierzyły ciotkę. I nagle słyszę: Beti, ratunku, one tu idą!!!!!!!!!!!
A oczom moim ukazuje się taki oto obrazek: Jubka stoi w rogu maciupkiego przedpokoju, a pół metra od niej znajdują się dwa małe skrzaty, które powoli zbliżają się niczym tygrysy, które zamierzają zaatakować ofiarę - powoli, cierpliwie, skutecznie.
Biegnę z odsieczą, chwytam na ręce fretki i nakazuję siostrze ulokowanie się na stole w kuchni z nogami na taborecie, gdzie straszne potwory na pewno jej nie dosięgną.
I tak sobie siedziała na tym stole, przy okazji ze swej twierdzy usmażyła sobie warzywka (zaleta małej kuchni, po wszystko można sięgnąć właściwie z dowolnego miejsca), a fretki niczym nie skrępowane biegały po swoim terytorium.

Morału brak, jedynie pytanie retoryczne - jakich rolników produkuje ten wrocławski nowy Uniwerek?

2007-06-17

16 czerwca - Spokojna, miła, działkowa atmosfera

To miała być bardzo intensywnie spędzona sobota. To była bardzo intensywnie spędzona sobota. W domu zaplanowaliśmy trochę prac remontowo-gospodarczych, o których tu nie będę się rozpisywał, bo nie miejsce na to i nie pora.

Przy pierwszym schyleniu nad „pracami” strzeliło mi w kręgosłupie, tak niestety bywa w moim wieku. Może bardziej bohatersko zabrzmiałyby „niskoobjawowe, długoterminowe skutki naruszania reżimu dekompresyjnego” taki nurkowy termin, więc to pewnie te skutki, ale wiek też robi swoje. Z łupiącymi korzonkami dzielnie stawiłem czoła „pracom”.

W nagrodę czekał mnie relaks na działce nie-teściów. Grillowanie na świeżo skoszonej trawce w cieniu niedojrzałych brzoskwiń z baraszkującymi fretami w tle. Sielanka. Nasze dzielne ogony na dotychczasowych spacerach w pełni udowadniały prawdziwość przynależności gatunkowej do tchórzy, kolorowe uprzęże służyły, jak już opisała Beti wyłącznie do odróżniania ich z daleka. Toteż kiedy już w samochodzie okazało się, że ich nie wzięliśmy, nie przejąłem się specjalnie. O święta naiwności!

Zaczęło się niewinnie. Nie-teść z miejsca wziął się za podkaszanie trawy, a Beti z Nie-teściową za pielenie truskawek. Dla mnie została śmietanka, ze względu na bolący kręgosłup miałem TYLKO pilnować maluchów i pstryknąć im parę zdjęć. Mając w pamięci ostatnie spacery przewidywałem, że będzie to czynność niezbyt absorbująca i absolutnie do wykonania z krzesełka. Jakże się myliłem... Łuski opadły mi z oczu prawie od razu.

Faza „zaznajamiania z terenem” zajęła fretongom kilka sekund. Jak zawsze w nowym miejscu przywarowały przy ziemi łypiąc czujnie ślepiami i węsząc. Nagle jak wydarły każde w inną stronę lotem koszącym z brzuchem przy ziemi. Długo by opisywać moją drogę przez mękę. W tym miejscu aż prosi się o jakieś malownicze porównanie. Nawet myślałem nad jakimś. Pilnowanie z bolącym kręgosłupem dwóch fretek biegających po 400 m2 działki jest jak... eee no właśnie, jak pilnowanie fretek na działce, bo żadna inna rzecz jaką w życiu robiłem lub o jakiej słyszałem mi tego nie przypomina. Jeżeli jakieś wcześniejsze życiowe doświadczenie najbardziej przygotowało mnie do tego zadania, to było to wtedy, kiedy wypadła mi plomba i musiałem zjeść kilka posiłków przed wizytą u dentysty w taki sposób, by jedzenie nie dostało się do dziury, bo kończyło się to eksplozją bólu. Ale to marna namiastka.

Fretki były we frecim raju. Tyle pasjonujących zakamarków.

Dziur, w które można się schować, a jeżeli nie schować, to chociaż wsadzić pyszczek, płotów przez które można przełazić na sąsiednie działki, kwiatków do podkopywania korzeni.

Tyle bliżej niezidentyfikowanych substancji, którymi można sobie wspomniany pyszczek upaprać po uszy albo wyżej, na różne interesujące kolory.

Tyle dziur, w które można wpaść i już nie wyjść – no właśnie moje zadanie polegało na wyłapaniu czworonoga, który radośnie zamierza pobuszować w śmiercionośnych narzędziach ogrodniczych

albo np. sprawdzić głębokość studni. Chyba po raz pierwszy pozazdrościłem kameleonom niezależnie poruszających się gałek ocznych. Przy każdej interwencji, niestety na poziomie gruntu, trzaskało mi w krzyżu i za każdym razem sobie powtarzałem: jeszcze chwila, zaraz się wyhasają i zalegną w jakimś kątku. Niestety w te diabły jakby coś wstąpiło. Trafiły nawet na chwilę do karceru w betonowym kręgu, skąd nie mogły się wyfrecić. Niestety zostało to gwałtownie oprotestowane przez Beti. Pozostało mi zagryźć zęby i czekać aż maluchy padną.

Padły w samą porę, bym w spokoju mógł spałaszować pyszną kiełbaskę z grilla. Ech wypoczynek z fretkami jest bardzo męczący.



14 czerwca - Nowe zabawki

Uspokojeni, że z Momentem wszystko w porządku, pojechaliśmy kupić im parę nowych zabawek. Z IKEI przywieźliśmy hamak i taką rynnową półkę z siatki, w której Luźny powycinał otwory między "piętrami" tak, że mogą się wdrapywać z dołu na górę lub schodzić z góry w dół.


Kupiliśmy im także rurę do przepraw, która oryginalnie jest po prostu giętką wentylacją. Uznaliśmy jednak, że co za dużo, to niezdrowo i ten prezent zostawiliśmy na jutro.

13 czerwca - Niedobrze

Cały dzień mijał nam spokojnie, znowu wzięliśmy maluchy na spacer, żeby się oswoiły z przyrodą. Idzie im to coraz lepiej trzeba przyznać. Wieczorem gadałam z naszymi znajomymi z Irlandii i pokazywałam im Momenta, który bez pardonu buszował po biurku: stukał coś na klawiaturze, ściągał gąbkę w mikrofonu, starał się zapoznać z palmtopem, próbował utopić się w szklance wody - a ja śledziłam każdy jego krok z kamerką w ręce. Wreszcie ktoś zobaczył fretkę w jej naturalnym, codziennym buszowaniu. Kiedy jednak mały zaczął się przechadzać między biurkami, za każdym razem łapany przez nas w ostatniej chwili, uznaliśmy, że pora, by opuścił wysokość i zszedł na ziemię.
I nagle słyszę "On rzyga!". Patrzę, a malec charczy i rzeczywiście zaczyna wymiotować. Czym prędzej się pożegnałam i lecę do malucha. Cały pokój był w jego wymiotach, a kiedy wydawało nam się, że jest już ok, zaczynało się od nowa.
Gdyby nie pora, 23 z minutami bylibyśmy pewno w drodze do samochodu i weterynarza, postanowiliśmy przeczekać chwilę i zobaczyć co będzie dalej. Kryzys trwał dwie godziny, ale w końcu zwierzaczek usnął. Czego nie można powiedzieć o mnie. Budziłam się kilkakrotnie i sprawdzałam czy aby na pewno wszystko jest w porządku. Jeszcze poranna kontrola - apetyt Momentowi dopisywał - więc dostał trochę jedzonka. Ja do pracy, a Luźny dopóki mógł, siedział z nimi, na szczęście wszystko już było dobrze.

2007-06-16

Dzień fretkowych rodziców*

Prawie każdy dzień wygląda tak samo, choć oczywiście maluchy za każdym razem nas czymś zadziwiają i coś nowego wymyślają (albo my im coś wymyślamy, żeby im się nie nudziło)
7.10 - pobudka
7.15 - otwieram na dobre oczęta, wstaję i idę się przywitać z maluchami - wypuszczam je z klatki, z lodówki wyciągam żarełko, żeby się trochę "ociepliło", idę do łazienki patrząc czy brzdące nie podążają za mną
7.23 - wychodzę z łazienki i od drzwi widzę (wcześniej ich nie dostrzegam z braku soczewek) te głodne spojrzenia, chodzą za mną krok w krok, jak szczeniaczki
7.25 - zaczyna się bitwa o miskę, bo przecież wiadomo, że najlepszy kęs ma brat i koniecznie trzeba mu go wyrwać z pyska, a jeśli ma się chwilę spokoju, to najlepiej napakować do pyszczka ile się da i zwiewać do skryjówki
7.25 - w tym samym czasie rozpoczynam sprzątanie kuwety - malce muszą być czymś zajęte, bo inaczej bardzo by mi chciały pomóc, co znacznie wydłużyłoby proces sprzątania
7.28 - po jedzeniu, ale sprzątanie trwa, więc wyciągam raz jednego, raz drugiego ochotnika z kubła na śmieci
7.32 - pomaganie im się nudzi idą więc trochę powalczyć, w międzyczasie, ten który ma potrzebę oddala się nieco od pola walki i załatwia - oczywiście albo z dala od kuwety, albo w jej sąsiedztwie, ale żeby celować? o tej porze?
7.45 - wstaje Luźny, przy drzwiach trwa delikatna walka fretek o wślizgnięcie się do sypialni, zaspany Luźny woła mnie na pomoc, bo nie daje rady złapać żywiołków
7.48 - Luźny wychodzi z łazienki, fretki rzucają się więc do jego palców u stóp, ot swoisty rodzaj powitania
7.50 - zabawa trwa w najlepsze, kuweta w klatce sprzątnięta, niewcelowane gówienka także, malce rzucają się do miski z wodą i robią sobie mini basen na podłodze w kuchni
8.00 - jeszcze jedno zagubione gówienko oraz pozbycie się go
8.05 - maluchy lądują w klatce swoje niezadowolenie (lub wprost przeciwnie, radość z wysprzątanej kuwety) okazują poprzez dokumentne wytarzanie się z żwirku i wysypanie 3/4 zawartości tegoż poza kuwetę - nauczka zapamiętana: nie zmieniamy całego żwirku, dosypujemy do starego i mieszamy z nim, radość jest nieco mniejsza, za to wyżywają się na wodzie, a tej musimy im zostawić sporo, żeby się nie odwodniły, napełniamy więc i poidełko
8.10 - wychodzimy włączając przy okazji fret-brothera
8.30-16.30 - co chwilę sprawdzam, co u maluchów, najczęściej śpią, czasem przyjdą do michy wrzucić coś na ząb i uwaga: bardzo rzadko się okładają, chyba zostawiają to na chwile, kiedy my jesteśmy w domu
16.45 - w sklepie kupuję cielęcinkę/mięso z indyka/czasem z kurczaka, żeby miały świeże
16.50 - jesteśmy w domu, od progu witają nas spojrzenia jak wyrzut sumienia i wielka prośba o wyjście, wypuszczamy więc je na świat
16.55 - sprzątam kuwetę po 8 godz. naszej nieobecności - zadziwiające u siebie w klatce mają niemal 100% trafień, ciekawe kiedy zaczną cały dom traktować jak swoją klatkę i przestaną ignorować porozstawiane po kątach "kibelki"
17.05 - trochę wody dla ochłody - pływają dzielnie, ale korek to najlepsza zabawka i nie rozumieją, że jak się go wyciąga, to woda spływa, próbują ją gonić, efekt - z pyszczka wyciągam całą masę długich włosów z odpływu, one są lepsze niż "kret"
17.10 - biorę się za nasz obiad (czasem od razu biorę się za obiad, a Luźny walczy z gówienkami), za każdym razem kiedy podchodzę do lodówki, fretki już tam są i zadzierają łebki do góry z nadzieją, że coś im skapnie, a figa! kiedy wyciągam coś z zamrażalnika chłodzą się przytulając brzuszki do szuflad i w ogóle nie pozwalają zamknąć z powrotem drzwi, trzeba być stanowczym
17.20 - w nagrodę za stanowczość z ręcznikiem papierowym w garści idziemy posprzątać z kuchni/pokoju/przedpokoju/spod biurka wyraz tego, gdzie mają nas fretki
17.50 - staramy się jeść i nie zwracać uwagi na gryzące nas lub siebie (i przy okazji wydające dziwne piski - ktoś, kto napisał, że fretki to bezgłośne zwierzęta posiadał chyba tylko 1 sztukę)
18.30 - jedziemy na spacer, a maluchy poznają coraz większe przestrzenie i tylko ciągle oponują przeciw kamizelkom, nie wspominając o smyczach, jesteśmy jednak nieugięci, czołgają się więc, próbują za wszelką cenę ściągnąć cholerstwo, aż w końcu dają za wygraną i podskakują dzwoniąc przy tym cichutko
18:50 - wracamy do domu, frety nieco padnięte, ale wiedzą, że jeszcze czeka je kolacyjka
18.55 - jeeeest! lecimy z pastą lub innym przysmakiem, któremuś udało się wcelować i to w środku zabawy
19.00 - akcja kolacja - walka podobna jak przy śniadaniu (proszę się uspokoić, frety cały dzień mają michę pełną zbilansowanego, suchego pokarmu, mięsko w postaci świeżej otrzymują rano i wieczorem)
19:15 - namierzamy zwierzaki - jeden śpi na balkonie pod skrzynką, drugi pod kaloryferem, albo jeden na drugim pod kaloryferem, albo dupka w dupkę na balkonie, albo rozkładają się przed drzwiami do łazienki i leżą jak dwie skórki, albo na kaloryferku (ale to jedna sztuka, dwie by się nie zmieściły)
20.30 - oho budzą się drapieżniki, będą gryźć
20.30-22.00 - gryzą, szarpią, wchodzą do butów, próbują wejść za szafki kuchenne, nie przepuszczą żadnej okazji, by znaleźć się w łazience lub sypialni, albo w szafie na ubrania, szaleją po balkonie, spadają z kanapy, skrzynki siedziskowej na balkonie, z biurka, z ramienia, z kaloryfera, gdzieś w przerwie lecimy po pastę :-) albo ręcznik papierowy :-(
22.10 - zaganiamy towarzystwo do klateczki, choć najczęściej wygląda to tak, że szukamy ich w skryjówkach i przenosimy delikatnie do klatki, gdzie zaopatrzone w świeżą wodę i suchą karmę odpływają w krainę Morfeusza
do 24.00 nadrabiamy zaległości komputerowe, sprzątamy po szkodnikach, gasimy światło, mówimy szeptem i chodzimy na paluszkach, wszystko po to, by nie wzbudzić armagedonu

A w nocy...
w nocy mam zwidy, ale o tym może kiedy indziej?


* plan dnia mocno orientacyjny uzależniony od wielu dodatkowych czynników, godziny ramowe pozostają jednak niezmienne


12 czerwca - wtorek - sensacja! każde gówienko ląduje w kuwecie, trochę pasty już dostały.

11 czerwca - Arka noego

Niepokoją nas nieco rzadkie kupki maluchów, mimo iż nie zmienialiśmy im jedzenia. W sobotę skosztowały co prawda nieco arbuza, ale one mają króciutkie przewody pokarmowe i jeśli by im miało coś zaszkodzić, to objawy pojawiłyby się wcześniej.
Pojechaliśmy więc do weterynarza. Tym razem kolejka była nieco dłuższa, przyjrzeliśmy się więc dokładnie pacjentom pana doktora.
Pierwsza z gabinetu wyszła pani z legwanem. Trzymała go na ręce, a zwierzak zajmował całe przed ramię, ogon zaś dyndał swobodnie w rytm pani kroków, ponadto legwan powoli zmieniał kolor skóry z wściekłego pomarańczu w zwykłe, zielone ubarwienie. W kolejce czekały jeszcze dwa króliki, my z fretami, po nas pan z papużką i pani z gekonem lamparcim, zaś do gabinetu obok ustawili się państwo z małym szczeniaczkiem na ręku, któremu było tak strasznie gorąco. Nasz wet, to specjalista od egzotycznych i futerkowych zwierzaków - na forach jest traktowany jako guru od fretek.
Na szczęście okazało się, że to nic groźnego, dopóki nie ma wymiotów i że z arbuzów to lepiej zrezygnować, choć maluchom smakują - ale skoro jedzą mięso, to niech lepiej przy tym pożywieniu pozostaną.
Na pożegnanie dostały pasty witaminowej, którą teraz nagradzamy każde trafienie do kuwety (pasta jest prawie nienaruszona).

10 czerwca - Spacerujemy

Po szybkiej przebieżce na Ślężę zdecydowaliśmy się pokazać maluchom trochę przyrody i świata. Zabraliśmy je do pobliskiego parku na łąkę. Akurat było po deszczu, słońce już nie prażyło, można więc było bez obaw wyprowadzić fretki na świeże powietrze.
Gdzie nasze fretki? pytaliśmy się nawzajem widząc dwa małe tchórzyki, które bały się wyjść z transporterka choćby na dwa kroki, wystawiały tylko ciekawskie pyszczki i taksowały ślepkami wszystko dookoła:




Największym nieszczęściem, jakie je spotkało, była konieczność założenia kamizelek z dzwonkami (pomysł, żeby prowadzić je na smyczach był tak absurdalny, że po dwóch minutach sami z niego zrezygnowaliśmy, ale kamizelki pozwalały przynajmniej z daleka na rozpoznanie dżentelmenów - Zaraz nosi czerwoną, Moment zaś niebieską).



W końcu uwolniliśmy ich od tego ubrania i pozwoliliśmy zapoznać się z przyrodą, z czego Zaraz bardzo chętnie skorzystał.


To moja ulubiona fotka. Ilekroć ją oglądam komentuję sobie po cichu: "Cześć drzewo. Jestem fretka"

2007-06-15

9 czerwca - H2O

Całkiem przez przypadek odkryliśmy pewną namiętność naszych fretek, a przynajmniej Momenta. Zamiast pić grzecznie wodę z miski, wkładał ryjek do środka i przesuwał nim wzdłuż ścian naczynia. Zdziwiony przy okazji, że musi się wynurzyć, żeby nabrać powietrza. Jako że zrobiło się naprawdę ciepło, a frety są zwierzakami, które nie przepadają za upałami, zaryzykowaliśmy zwierzakową kąpiel.
Nalaliśmy trochę wody do brodzika i włożyliśmy tam fretki. Na początek zaczęli kopać, niczym w żwirku kuwetkowym, jednak "dziwnym trafem" jakoś nie mogli sięgnąć dna, pełni obaw zanurzyli się w wodzie po brzuchy i z ich min wywnioskowaliśmy, że to dla nich prawdziwa ulga przy takich temperaturach.
Po chwili okładali się zgodnie nic sobie nie robiąc z otaczającej ich wody. Znudziło im się dość szybko, bo namoknięta sierść jest zdecydowanie cięższa od suchej, więc to okładanie nie było zbyt proste :-) Moment pokazał przy okazji swój talent nurkowy - bardzo mu zależało na wyciągnięciu korka, tak długo trzymał więc głowę pod wodą, aż mu się ta sztuczka nie udała.



Włożone do ręcznika tak śmiesznie wycierały sobie ryjki - a my im grzbiet, brzuszek i kończyny, żeby się maluchy nie przeziębiły od otwartego okna.

7-9 czerwca - Fretkowe ciocie

Malcy byli grzeczni, a i owszem, szkoda, że tylko w czwartek rano. Wieczorem i w piątek rano tak dopiekły biednej BB, że zastosowała karę i nie wypuściła ich popołudniu i w sobotę. I bardzo dobrze, ktoś musi być wobec nich asertywny.


6 czerwca - Pożegnanie

Cały dzień z maluchami!
Plątają się między nogami, najlepszą zabawką są troczki od plecaka, nie celują do kuwety. Podejmują próby dostania się tam, gdzie mają zakaz wstępu - do łazienki, sypialni i do półki pod zlewozmywakiem. Oprócz pakowania mamy oczy dookoła głowy, a jeszcze sobie wymyśliliśmy przemeblowanie, żeby kufer mógł powrócić z wygnania w sypialni. Niestety po przestawieniu wszystkiego, okazało się, że chyba jednak popełniłam błąd w obliczeniach i jak się kufer nie mieścił, tak dalej się nie mieści. A Luźny dzielnie walczył z kablami od komputerów i mamy wreszcie porządek wokół biurek.
Dziś wyjeżdżamy na południe i wrócimy dopiero w sobotę, a nie mamy możliwości zabrania ich ze sobą.
Fretki poznają K&K i dziwią się bardzo dlaczego ludzie chowają przed nimi stopy - przecież one chcą się tylko przywitać.
O 19 karmimy maluchy, całujemy w czółka, dolewamy wody, porządnie zamykamy klatkę - przez 2,5 dnia będą się nimi zajmować ciocie.
Bądźcie grzeczne.

5 czerwca - Piłka ryjkowa

Z wielkim zainteresowaniem malcy przesuwają po podłodze zakrętkę od plastikowej butelki po wodzie mineralnej. Niestety przedmiot ten musi być praktycznie ciągle popychany noskiem, żeby się przesuwał mniej więcej tam, gdzie sobie fretka upatrzy. Natchnęło nas to, by ofiarować zwierzakom Luźnego piłeczki golfowe.
Och co to była za radość, jedno dotknięcie pyszczkiem, a to "coś" toczy się samo - co prawda nie do końca tam, gdzie by chciała fretka, ale przecież nie ma w tym nic złego, żeby fretka szła tam, gdzie chce piłka, nieprawdaż.
Wieczorem żywiołki szalały z piłkami nawet w klatce i to był jak na razie jeden raz, kiedy je słyszeliśmy, kiedy zasypialiśmy :-)

4 czerwca - To na świecie nie żyją tylko fretki?

Wybraliśmy się dziś z maluchami z wizytą. Już dawno chcieliśmy z nimi gdzieś wyjść, tylko że padające deszcze, ulewy wręcz, skutecznie nam to uniemożliwiały. Dziś też nie było szans na spacer, ale postanowiliśmy pokazać maluchy znajomym, dzięki którym tak naprawdę Zaraz i Moment do nas trafili. Przez prawie rok trzymali rękę na pulsie dowiadując się kiedy fretki mają małe, jaką płeć wybrać etc.
Znajomi mają psa, tzw. mop-doga, owczarka bergamasco, Berka, bardzo przyjacielski psiak. Wyszedł do nas się przywitać i od razu wlepił wzrok w transporterek, bardzo zaciekawiony jego lokatorami. Włożył nos między kratki, za to malce struchlały i schowały się w odległym końcu transporterka. Wynieśliśmy więc je na balkon (byyyczy balkon), dostały kocyk, zabawki i miejsce do harców. Znowu ktoś nam je chyba podmienił, to nie były nasze frety! Spokojne, nieśmiałe, trochę tchórzliwe, choć oczywiście nie na tyle, że by nie obsikać paru kafelków. A Berek stał przed drzwiami i niecierpliwie czekał na chwilę, kiedy pozwolimy mu poznać te dziwne zwierzaki, które go odwiedziły.
Musiała minąć dobra godzina w trakcie której frety się rozluźniły. Wzięłam je na ręce, Berka przytrzymywała jego pani. W końcu zetknęli się nosami.
I się zaczęło: Moment oszczekał psa i uciekł po moim ubraniu na dół, schował się w kąt i ciągle wydawał przeraźliwe dźwięki, natomiast Zaraz po prostu zamarł, tylko pikające serduszko wskazywało, jak jest przestraszony. Berek został wyprowadzony - bardzo mu było to nie w smak, bo on jest naprawdę przyjacielsko nastawionym stworzeniem.
Potem tylko robiliśmy rotację - pies na dworze-fretki w domu, pies w domu-fretki na balkonie.

2 czerwca - W labiryncie frecich spraw...

Cały czas staramy się zająć czymś fretki, żeby nie okładały się nawzajem aż tak bezlitośnie, jak to mają w zwyczaju. Wystarcza im najprostsza rzecz - ot torebka po prezencie staje się świetną "skryjówką", do której można się schować przed bratem, by po chwili buszować z nim razem hałasując jak pułk wojska.
Ale dziś dostały coś nowego - Luźny napracował się nieźle i przerobił pudło po komputerze we wspaniały labirynt, w którym czekają na fretki slalomowe alejki i są tylko trzy wejścia.
Pierwszy zainteresował się oczywiście Zaraz, którego wszędzie jest pełno. Wsadził łepek do ciemnej dziury, ale szybko się wycofał i zaczął dreptać w miejscu na kartonowym stopniu. Zainteresowany tym hałasem Moment przybiegł czym prędzej na wezwanie brata. Ooo we dwóch wchodzenie na nieznany teren to już zabawa, żaden strach. Wgramoliły się do środka, za chwilę pojawili się przy drugim wejściu, więc przełożyliśmy ich na "dach" labiryntu, gdzie zrobione było trzecie wejście. Trochę im się łapki rozjeżdżały na śliskiej powierzchni zadrukowanego kartonu, ale jakoś się doczołgały do wejścia a potem hyc... i zniknęły jeden po drugim w ciemnych czeluściach.


Nieśmiałość szybko im minęła i po paru minutach tłukły się w kartonie bez opamiętania.

2007-06-14

1 czerwca - Dzień dziecka

Przyszła wreszcie klatka. Jest wielka, ale dzięki temu, że składana, pudło jest płaskie.
Fretkom skończył się tygodniowy okres kwarantanny, od razu po pracy Luźny zapakował maluchy do transporterka (od dziś używamy go tylko w takiej roli) i przyjechał po mnie, a potem razem do weterynarza na szczepienie.
Na szczęście kolejka nie była długa - w gabinecie była jedna fretka i przed nami w kolejce jeszcze jedna. W miarę szybko to na szczęście poszło.
U lekarza nasze żywiołki nie ujawniły swej prawdziwej natury - zaczęliśmy podejrzewać, że ktoś je podmienił, bo normalnie zmieniły się w aniołki. I na zastrzyku były takie dzielne - denerwował je sam fakt unieruchomienia, igła nie zrobiła na nich większego wrażenia.
A to nie koniec niespodzianek, bo z wizytą przyjechali "chrzestni" maluchów.
Tutaj na szczęście diabełki pokazały swoją prawdziwą naturę - były wszędzie, kupkę robiły wszędzie, po prostu zachowywały się jak u siebie.
No i ugryzły ciocię w nos.


W końcu zmęczone tymi harcami, obwąchiwaniem nowego obuwia i zaczepianiem gości zasnęły w swojej nowej klatce.
A my się wtedy urwaliśmy na lody do Arkad. Cukierkowy wygląd aż do przesytu, na szczęście lody pozostały w dobrym "bartonowskim" stylu - pyyycha.
Goście pojechali, a my dalej użeraliśmy się z eksplorującymi zakamarki nowej chałupki fretami.

31 maja - Fretki w butach

Maluszki szaleją i zwiedzają kolejne przestrzenie w naszym "apartamencie". Dotarły już na przedpokój, gdzie bardzo zafrapowało je nasze obuwie. Przez moje sandały sobie przepełzają - od strony pięty wchodzą pod spodem, przechodzą nad paskiem trzymającym stopę i nurkują pomiędzy paskami na palcach. Taka przeplatanka fretkowa.
Ale wysokie buty Luźnego są fenomenalną "skryjówką", można zanurkować do środka i wynurzyć się, wystawiając tylko ciekawski pyszczek. Zorientowaliśmy się po chwili ciszy, że coś musiały zbroić, patrzymy na przedpokój i widzimy:



Dobrze, że w miejscu zabaw się nie paskudzi, bo Luźny ma tylko jedną parę obuwia i byłby zonk :)

29 maja - I najlepiej żeby ten domek miał piętra

Rano z pracy zrobiłam przelew za klatkę i zaczęłam kombinować, jak mogę przesłać potwierdzenie złożenia przelewu. Najpierw posiłkowałam się print screenem, a potem oświeciło mnie, że przecież mam wirtualną drukarkę PDF i mogę sobie stworzyć taki pliczek potwierdzający transakcję. Wysłałam go czym prędzej do sklepu zacierając ręce z radości, że maluchom nie będzie już ciasno.

Popołudniu z tej radości wymyśliliśmy, żeby im zrobić drugie piętro z położonej i przytrzaśniętej górną częścią transporterka szmatki. Są zdziwione i siedzą tam tylko chwilę, a potem lądują w kuwecie.

28 maja - Kupię mały domek cd.

Po długich poszukiwaniach w całym Wrocku decydujemy, że zamówimy klatkę przez Internet. Na forach internetowych zachwalany jest Marshall jako producent klatek dedykowanych fretkom. Koszt o połowę mniejszy niż widziana w Pasażu, a klatka wydaje się solidna, ma kółka i co nie mniej ważne, jest składana. Korespondencja z panią ze sklepu fretka.pl przebiega bardzo sprawnie. Jest szansa, że klatka zostanie wysłana już jutro, muszę tylko zrobić przelew (znowu się zapożyczamy, ja co prawda wzięłam zaliczkę, ale to w razie gdyby nam się udało coś na mieście kupić) i wysłać potwierdzenie - nawet nie czekają na księgowanie.

Ulubionym zajęciem naszych pociech jest wzajemne okładanie się. Biją się w zasadzie bez przerwy, nawet w tym małym transporterku. A propos - wymyśliły sobie, że fajnym miejscem, w którym się śpi jest... kuweta. W związku z czym co rano szoruję ten ich apartament, a potem po przyjściu z pracy raz jeszcze, żeby im się domek nie kojarzył z jedną wielką kupą. Klatka to konieczność!

2007-06-13

27 maja - Kupię mały domek

Szukamy klatki dla maluchów. W Pasażu Grunwaldzkim jest jedna, która się nam podoba, co z tego, skoro kosztuje ponad 1000 zł! No i poza tym zastanawiamy się, ile nam zostanie przestrzeni życiowej, jeśli spory kawałek z posiadanych 35 mkw. oddamy fretom.

Idziemy na „Piratów…”, przy okazji odwiedzamy sklep zoologiczny - nie mogę znieść natarczywej pani chodzącej za nami krok w krok jakbyśmy, no nie wiem, chcieli tę wielką klatkę wynieść ukradkiem czy cuś.

26 maja - Głodnych nakarmić, spragnionych napoić, gości w dom przyjąć

Skoro świt o poranku przywitaliśmy naszych małych lokatorów i czym prędzej - nie zważając na ulewę - pognaliśmy do zoologicznego po niezbędne akcesoria. Nabyliśmy: transporterek (nad klatką mieliśmy się jeszcze zastanowić, chcieliśmy, by była maksymalnie wygodna), kuwety, poidełko, miskę przykręcaną do kratki, żwirek, suchą karmę. A w mięsnym zaopatrzyliśmy się w trochę pyszności: cielęcinkę plus mięso indycze.

Przeprowadziliśmy maluchy do już ich własnego mieszkanka, porozstawialiśmy kuwety tam, gdzie sobie upatrzyły miejsce do toalety - na szczęście okazało się, że są to miejsca mało dla nas konfliktowe. Zaraz wypuszczony z klatki pognał czym prędzej do kuwetki i zrobił, co miał zrobić :-) Brawo Zaraz! Moment okazał się trochę bardziej oporny w tym względzie.

Wczoraj mieliśmy problemy z wodą, więc dziś uruchomiliśmy poidełko. Niestety nie wiedzieliśmy, że to dość skomplikowane urządzenie i nalaliśmy za dużo wody. Efekt? Maluchy zupełnie sobie nie radziły - to znaczy podchodziły, uruchamiały cały mechanizm, a tam... susza. Trochę czasu nam zeszło zanim to zauważyliśmy, a frety w tym czasie nauczyły się obsługiwać miskę. Dzielne są bardzo

A wieczorem się wybraliśmy na urodzinowe lody :-)

25 maja - Od pierwszego wejrzenia

Upalny dzień, dermowe siedzenia w pociągu relacji Poznań - Wrocław i nagle telefon. O 21 będą fretki - ledwo zrozumiałam trzykrotnie powtarzane zdanie w telefonie.

Stawiliśmy się punktualnie. Weterynarz - najlepszy we Wro specjalista od fretek - przywiózł małe pudełko plastikowe, z którego po otwarciu wieczka zaczęły wydostawać się na świat dwa małe stworki.


Były takie, jakie chcieliśmy - dwa chłopaki o umaszczeniu „standardowym”, takim tchórzowatym. Chwila nieśmiałości, a potem… wszędzie było ich pełno. Niezdarnie gramoliły się między stojącymi na stole kubkami i miseczkami, a wyciągnięte do siebie przyjaźnie ręce gryzły bezlitośnie. Lekarz powiedział, że to chwilowe i się oduczą.


W domu oczywiście nie mieliśmy nic - ani jedzenia, ani klatki, ani kuwety. Normalnie nic. Pożyczyliśmy więc koci transporterek, trochę sianka i zabraliśmy maluchy do ich nowego domku. Na szczęście lekarz zostawił nam saszetkę z pokarmem dla rekonwalescentów - tak żeby maluchy mogły się łatwiej przyzwyczaić do nowego jedzenia. Przed snem postanowiliśmy popatrzeć jak maluchy sobie radzą z jedzeniem. Cóż to była za akcja! Rzuciły się na małą plastikową miseczkę, jeden drugiemu ją wyrywał, nosił na głowie, uciekał. A gdy już wszystko wyjadły, zaczęły się oblizywać, bo to doooobre było jedzonko. Staliśmy normalnie jak wryci patrząc na te wybryki, postanowiliśmy więc jeszcze trochę je nakarmić, a przy okazji nakręcić akcję „Żarełko”. Komedia wyszła całkiem udana :-) Miały tylko maleństwa problemy z piciem. Widać przyzwyczajone były do poidełka, a tego nie mieliśmy. Wodę wlaliśmy do miski, ale sobie z tym nie radziły, zlizywały więc kropelki z naszych palców.