Fretkom skończył się tygodniowy okres kwarantanny, od razu po pracy Luźny zapakował maluchy do transporterka (od dziś używamy go tylko w takiej roli) i przyjechał po mnie, a potem razem do weterynarza na szczepienie.
Na szczęście kolejka nie była długa - w gabinecie była jedna fretka i przed nami w kolejce jeszcze jedna. W miarę szybko to na szczęście poszło.
U lekarza nasze żywiołki nie ujawniły swej prawdziwej natury - zaczęliśmy podejrzewać, że ktoś je podmienił, bo normalnie zmieniły się w aniołki. I na zastrzyku były takie dzielne - denerwował je sam fakt unieruchomienia, igła nie zrobiła na nich większego wrażenia.
A to nie koniec niespodzianek, bo z wizytą przyjechali "chrzestni" maluchów.
Tutaj na szczęście diabełki pokazały swoją prawdziwą naturę - były wszędzie, kupkę robiły wszędzie, po prostu zachowywały się jak u siebie.
No i ugryzły ciocię w nos.

W końcu zmęczone tymi harcami, obwąchiwaniem nowego obuwia i zaczepianiem gości zasnęły w swojej nowej klatce.
A my się wtedy urwaliśmy na lody do Arkad. Cukierkowy wygląd aż do przesytu, na szczęście lody pozostały w dobrym "bartonowskim" stylu - pyyycha.
Goście pojechali, a my dalej użeraliśmy się z eksplorującymi zakamarki nowej chałupki fretami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz