Pomysłowość to dość optymistyczne stwierdzenie, należałoby raczej napisać
całkowity brak instynktu samozachowawczego albo coś w tym guście, tylko że to trochę za długo.
Od trzech dni przeczesujemy chatę w poszukiwaniu baterii do aparatu. Wsiorbało, nie ma, pogodziliśmy się już nawet, że trzeba kupić nową. Ale wczoraj jeszcze miałam nadzieję i z tą nadzieją zerknęłam do mojego pudła pełnego skarbów i precjozów dekupażowych. Niestety zguby tam nie było.
A dziś rano (? a może nie rano tylko w nocy) dzieci wynalazły sobie zabawkę. Ściągnęły jedną buteleczkę, o które zapomniałam. Ściągnęły i zaczęły ją wesoło turlać i nadryzać, i drapać, i turlać... Tuż przed wyjściem do pracy podniosłam Momenta, a on... cały posklejany. Lepią mu się łapki, pyszczek, wąsy. Patrzę na butelkę - mój crackle do spękań. Śmierdzący jak jasna cholera. No to cap zwierzaka za grzbiet i do miski z wodą, ten nie chce, to ja na siebie ubieram raz-dwa sweter domowy, żeby bluzka pracowa nie ucierpiała na spotkaniu z sierściuchem. Moment do miski i myju-myju. Ależ się wyrywał, buntował, denerwował, drapał i gryzł. Z odsieczą przybył Luźny, bo sama bym chyba rady młodemu nie dała. Doprowadziliśmy bestię do jakotakiego wyglądu i z duszą na ramieniu (oraz spóźnieni jakiś kwadrans) polecieliśmy do pracy.
Wracam z pracy - a ci jakby nigdy nic leżą sobie na balkonie. W sumie nie wiem co robili, ale jak mnie tylko zobaczyli (ups, raczej usłyszeli, bo to ślepaki przecież) zwiali czym prędzej pod skrzynki. Ważne, że chwilę potem harcowali w najlepsze, znaczy się wszystko z nimi OK.