Stawiliśmy się punktualnie. Weterynarz - najlepszy we Wro specjalista od fretek - przywiózł małe pudełko plastikowe, z którego po otwarciu wieczka zaczęły wydostawać się na świat dwa małe stworki.
Były takie, jakie chcieliśmy - dwa chłopaki o umaszczeniu „standardowym”, takim tchórzowatym. Chwila nieśmiałości, a potem… wszędzie było ich pełno. Niezdarnie gramoliły się między stojącymi na stole kubkami i miseczkami, a wyciągnięte do siebie przyjaźnie ręce gryzły bezlitośnie. Lekarz powiedział, że to chwilowe i się oduczą.
W domu oczywiście nie mieliśmy nic - ani jedzenia, ani klatki, ani kuwety. Normalnie nic. Pożyczyliśmy więc koci transporterek, trochę sianka i zabraliśmy maluchy do ich nowego domku. Na szczęście lekarz zostawił nam saszetkę z pokarmem dla rekonwalescentów - tak żeby maluchy mogły się łatwiej przyzwyczaić do nowego jedzenia. Przed snem postanowiliśmy popatrzeć jak maluchy sobie radzą z jedzeniem. Cóż to była za akcja! Rzuciły się na małą plastikową miseczkę, jeden drugiemu ją wyrywał, nosił na głowie, uciekał. A gdy już wszystko wyjadły, zaczęły się oblizywać, bo to doooobre było jedzonko. Staliśmy normalnie jak wryci patrząc na te wybryki, postanowiliśmy więc jeszcze trochę je nakarmić, a przy okazji nakręcić akcję „Żarełko”. Komedia wyszła całkiem udana :-) Miały tylko maleństwa problemy z piciem. Widać przyzwyczajone były do poidełka, a tego nie mieliśmy. Wodę wlaliśmy do miski, ale sobie z tym nie radziły, zlizywały więc kropelki z naszych palców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz