Staramy się nie zostawiać naszych futrzaków na dłużej niż to konieczne. Ba, mamy nawet wyrzuty sumienia, kiedy nie wracamy po pracy od razu do domu tylko szwendamy się po mieście i coś załatwiamy, a w domu jesteśmy później niż o 19 - bo nasze fretki są nauczone, że żarełko ląduje w miskach o 7 rano i potem o 19.
Jednak my, jak to my, powsinogi nie umiemy usiedzieć na miejscu. Tam, gdzie możemy, bierzemy zwierzaki ze sobą, ale czasami nie możemy - wtedy ratuje nas ciocia Jaga, która opiekuje się potworami wzorowo. Bywają też takie sytuacje, kiedy nie ma nas, a i ciocia ma swoje plany i futrzaki muszą zostać same. Granica to 36 godzin, tyle są w stanie przeżyć same. Przynajmniej chłopaki, Chwili jeszcze na tak długo z nimi nie zostawialiśmy. Aż do wczoraj.
Co się działo w domu - trudno stwierdzić, łatwo na pewno nie było, ponieważ po powrocie zastaliśmy (oczywiście wszystko ze szczerej tęsknoty - nie wiemy tylko za nami czy za mięsiwem):
stłuczoną szklankę, którą nieopatrznie zostawiłam na biurku - jak one się na biurko dostały to ich słodka tajemnica;
puste kuwety, ale za to wszystko, co powinno być w środku, było na zewnątrz, tuż obok - wiadomo w rozumieniu fretkowym metr od kuwety to nadal kuweta;
rozgrzebaną na pół kuchni suchą karmę - chyba szukały mięcha i coś kazało im kopać w misce z suchym w poszukiwaniu wołowinki;
a w łaziemce... potarganych 5 rolek papieru toaletowego - długiego, z potrójnymi warstwami - domyślamy się że milion kocyków i poduszek, które są wszędzie, nie wystarczyły im i umościć sobie musiały caluteńką podłogę w łazience.
Z wielką radością rzuciły się na nasze bagaże, świeże mięsko i na nas (dokładnie w tej kolejności) - a teraz gdzieś się pochowały i smacznie śpią.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz