2007-08-11

O urlopie

Wakacje fretkowe udały się chyba w tym samym stopniu, co i nasze :-)
Cudem upchaliśmy się w samochód - klatka maluchów (na całe szczęście składana) zajęła właściwie cały bagażnik, nogami wpychaliśmy tam jeszcze nasze plecaki, a kurtki i polary właściwie leżały na wierzchu i zabezpieczały szyby przed metalowymi nogami klatki. Kontenerek, w którym podróżowali malcy, zajął jedno siedzenie z tyłu, obok stał kosz z wiktuałami - tak naszymi, jak i zwierzakowymi, no i do tego wszystkiego jeszcze ja :-) Bo z przodu jechała moja siostra, musiała jeszcze na podłodze koło nóg zmieścić plecak z laptopem i jakiś z suchym prowiantem. Wyglądaliśmy jakbyśmy się w czasie z 15 lat przenieśli i jechali fiatem 126p czteroosobową rodziną nad morze. Tylko walizki pokrywającej dach nam brakowało.
*
Słowa uznania i wielkie brawa dla maluchów, które były bardzo dzielne. Całą drogę przespały. Wystarczyło tylko ruszyć. Zmieniały tylko pozycje na coraz to ciekawsze, czym oczywiście doprowadzały nas do śmiechu. Obudziły się tuż przed Krakowem, bo stanęliśmy. Ciekawie zaglądały przez kratki i trochę nabałaganiły z wodą i jedzeniem, korek niestety był poważny, a one coraz bardziej niecierpliwe. Ale doczekały się rozprostowania kości tuż pod nota bene Kopcem Kościuszki. Ach od razu rzuciły się w krzaczki, kretowiska, kręte ścieżynki. Nie wiedziały, że na miejscu będzie jeszcze lepiej.
*
Do Zakopanego bez większych utrudnień i postojów dotarliśmy po 16:00. Szybko też rozciągnęliśmy linkę, do której przyczepione zostały smycze, a do smyczy fretki. Zwierzaki miały możliwość poznania terenu. Zaczęło się od eksplorowania tajemnych miejsc pod schodami tarasu (mnóstwo śmieci) oraz kopania dołków pod tymi schodami (nie wiem, miało to może naruszyć fundamenty).
*
Kiedy wychodziliśmy na cały dzień w góry fretki rano towarzyszyły nam przy śniadaniu (one na swoim sznurku biegały po mokrej od rosy trawie), potem wędrowały do tzw. sali rycerskiej, która w całości była do ich dyspozycji i nawet kiedy pojawili się kolejni wczasowicze nie robili żadnych problemów, że zwierzaki korzystają z tego miejsca.
Sala rycerska była wielka jak całe nasze mieszkanie, mieściła się w przyziemiu, więc panował tam chłodek nawet w najbardziej upalne dni. Zakamarków za bardzo nie było, ale chłopaki dostawali koc, wszystkie zabawki, domki, miski z wodą i jadłem, także niczego im nie brakowało.
A popołudniu kiedy wracaliśmy z wypraw w góry znowu myszkowały w "ogrodzie".
*
Na całe szczęście - nasze i fretek - ogród był dość sporym, ale całkowicie porośniętym trawą i krzaczkami terenem, o który nikt nie dbał. Trawa sobie po prostu rosła i nie udawała nawet, że ktoś ją strzyże. Szybko powstała dziura na głębokość kilkudziesięciu centymetrów (cała fretka się w niej mieściła). Prawie równolegle powstała druga dziura, potem tunel łączący oba dołki, następnie znowu dziura i łącznik z tą pierwszą. W międzyczasie udrożniły zupełnie kamienne odpływy, do których z rynien spływała deszczówka, podrażniły kreta grzebiąc mu w kopczyku, nadal naruszały konstrukcję całej chaty ryjąc pod schodami, sprawdziły czy nic ciekawego nie kryje się w starym, ściętym pniu drzewa i zaczęły kopać kolejny tunel do swych ulubionych dziurek. Niestety dzieła nie dokończyły, bowiem po 2 tygodniach trzeba było wracać do Wrocławia.
*
Gór to niestety maluchy za dużo nie widziały :-( Do TPN jest co prawda tylko zakaz wprowadzania psów, ale nie chcieliśmy sprawdzać czy w praktyce nie oznacza, że żadne stworzenia domowe (prócz owieczek rzecz jasna) na teren parku wchodzić nie mogą. Ostatniego dnia postanowiliśmy wynagrodzić im tę stratę. Zabraliśmy ogony na Gubałówkę. Stresowały się nieco podróżą na górę kolejką gondolową, ale trzymane mocno, wiedziały, że są bezpieczne. Na górze wzbudzały ogólną radość i zaciekawienie całego miliona ludzi, którzy też akurat bawili w tym miejscu. Na setny zachwyt nad fajną fretką oraz pytanie czy można pogłaskać odpowiedziałam bardzo grzecznie i zgodnie z prawdą, że owszem można, ale trzeba zachować ostrożność, bo zwierzaki gryzą, ha to podziałało i już nikt maluchów nie zaczepiał. A oni? zdawali się mieć gdzieś panoramę Tatr (pogoda była kiepska i widoczność nie najlepsza, to fakt), węszyli i szukali gęstych krzaków idealnych do baraszkowania.
*
A potem niestety trzeba było wracać do domu. Znowu drogę przespały, mnie wprawiały w zadania fretkowej mamy, która ma pod ręką papierowy ręcznik i likwiduje bomby biologiczne oraz pakuje je w znalezioną naprędce reklamówkę. Ale dałam radę :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz